wtorek, 20 lutego 2018

MIRANDA JULY, PIERWSZY BANDZIOR

Wszyscy mamy źle w głowach
Co by było, gdyby każdy z nas zaczął robić to, o czym myśli? Strach pomyśleć. „Pierwszy bandzior” Mirandy July jest niczym rentgen, który prześwietla nasze głowy. I coś wam powiem: raczej nie spodoba się wam to, co tam zobaczycie. A raczej: w czym się przejrzycie.

Cheryl Glickman jest dziwna. Ma dziwną pracę. Dziwną relację z Philipem. Równie dziwną współlokatorkę. O dziwnej terapeutce nie wspominając. Na dodatek wszystko wokół niej jest co najmniej dziwne. A czytelnik sam już nie wie, czy to Cheryl jest dziwna, czy może jej otoczenie, a może on sam. Bo główna bohaterka w swej osobliwości przywodzi na myśl serialową Ally McBeal, prawniczkę z kancelarii, w której wszyscy są mniej lub bardziej zneurotyzowani albo… po prostu dziwni. Ale tam przynajmniej od początku wiadomo, że sorry, ale taką mamy konwencję. Miranda July z kolei nie pozwala nam wejść do końca w konwencję. Albo wręcz przeciwnie, z konwencją łączy nas nieprzerwany stosunek przerywany. I całe szczęście. Bo gdyby nie to, książka byłaby sentymentalnym kiczem o zdziwaczałej wielbicielce New Age, która wierzy w reinkarnację i prawdziwą miłość, a że jak wiadomo, obie rzeczy są jedynie kwestią wiary, więc ostatecznie i jedno, i drugie na końcu tej historii okazuje się prawdą. A przynajmniej tak mi się wydaje… Chociaż w przypadku tej książki trudno powiedzieć, czy cokolwiek jest na pewno, nie mówiąc już o tym, czy na serio.    

Główną bohaterką „Pierwszego bandziora” jest czterdziestoparoletnią singielką, która pracuje w firmie robiącej biznes na treningach samoobrony zamienionych na… fitness dla potencjalnych ofiar przemocy. Cierpi na globus (łagodzony śpiewaniem piosenki Davida Bowie’go) i łączy ją specyficzna relacja z kolegą z pracy (bratnią duszą z poprzednich wcieleń), który prosi ją o błogosławieństwo, żeby mógł w końcu pójść do łóżka z młodocianą niewiastą. Cheryl czuje też wieź z chłopcem o imieniu Kubelko Bondy, który jest kimś w rodzaju dziecka przeznaczenia, wcielającego się w kolejno spotykanych malców. Oczywiście, w tej sytuacji obowiązkowo musi się pojawić terapeuta. Ten przyjmuje tylko trzy razy w  roku, więc zastępuje go jego recepcjonistka, która – jak się okazuje – ma z nim romans, ale tylko w granicach ściągniętej z Internetu umowy. Dziwne? A to dopiero początek.

Za chwilę do poukładanego – dziwnie, rzecz jasna – świata Cheryl wkroczy Clee. Jest córką przełożonych Cheryl, lekko psychopatycznego małżeństwa, które podrzuca swojej podwładnej kukułcze jajo w postaci nastoletniej bomby z opóźnionym zapłonem. Clee jest atrakcyjna, wredna i się nie myje, czyli – jak łatwo się domyślić – jest całkowitym przeciwieństwem myszowatej, spolegliwej i pedantycznej Cheryl. Już na dzień dobry przewraca jej świat do góry nogami (a może nogami w dół?), ale paradoksalnie, tym samym przywraca mu (nie)porządek. Bo w tym szaleństwie jest metoda. Cheryl i Clee zaczynają ze sobą walczyć, i to, uwaga, wcale nie jest metafora. Od tego momentu robi się w powieści jeszcze dziwniej. O ile to w ogóle możliwe…

„Pierwszy bandzior” nie jest jednak aż tak surrealistyczny, jak by się mogło wydawać, bo bohaterowie są tylko trochę bardziej osobliwi niż być powinni. Jednak ich dziwność jest dla czytelnika dość niepokojąca. Głównie dlatego, że postaci realizują to, o czym inni byliby w stanie tylko pomyśleć. A przynajmniej starają się realizować, bo nie zawsze im to wychodzi. Dużo tu fizjologii, niezręcznego seksu, kuriozalnej przemocy, a także niezliczonej liczby przykładów na to, jak cienka jest granica między nienawiścią a miłością, a także ogólnie przyjętymi normami społecznymi. 

Miranda July otwiera nam drzwi do świata, w którym przyszłoby nam żyć, gdyby ego nie czuwało nad uczynieniem zadość wymogom restrykcyjnego superego i podstępnego id. To rzeczywistość, w której zamiast zaspokajać imaginacyjnie swoje fantazje i stawiać czoła obawom, zaczynamy wprowadzać je w życie. Wobec każdej książki ma się jakieś oczekiwałby. „Pierwszy bandzior” jest tak nieprzewidywalny i tak często prowadzi nas na manowce, że w pewnym momencie przestajemy mieć jakiekolwiek oczekiwania i dajemy się ponieść przewrotnej narracji, do ostatniej strony nie wiedząc, gdzie byliśmy. Z Cheryl? Czy może w jej głowie? Oczywiście, możemy rozpatrywać „Pierwszego bandziora” w kategoriach powieści o poszukiwaniu siebie i swojego miejsca w świecie. Tym bardziej, że zdarza się Mirandzie July uderzać niekiedy w ckliwe tony. Ja jednak wolę postrzegać „Pierwszego bandziora” jako książkę, w której rządzi specyficzny humor, absurd, groteska i dzięki której patrzymy na rzeczywistość przez pryzmat odważnie realizowanych, nawet najbardziej kuriozalnych pragnień bohaterów. Zwłaszcza że autorka stosuje arcyciekawy zabieg, który polega na tym, że główna bohaterka wchodzi w głowę kogoś innego i realizuje cudze fantazje. Albo przynajmniej takie, które jej się wydają cudzymi. Miranda July w bardzo specyficzny, absurdalny i naturalistyczny sposób pokazuje, jak trudno nawiązać prawdziwą, nieudawaną relację z drugim człowiekiem. I jak niewiele ma to wspólnego z New Age, chromoterapią i naszymi własnymi wyobrażeniami. Co nie znaczy, że się to czasem nie udaje. I to czasem sprawia, że pojawia się na naszych twarzach uśmiech towarzyszący dopasowaniu do siebie puzzli. Nawet jeśli obrazek, który w rezultacie otrzymamy, nie trzyma się kupy.  

Wnioski po odłożeniu „Pierwszego bandziora”? Wszyscy jesteśmy dziwni. Bez wyjątku. Gdyby tylko nam zajrzeć do głowy. A może lepiej nie…

TYTUŁ: PIERWSZY BANDZIOR
AUTOR: MIRANDA JULY
PRZEKŁAD: ŁUKASZ BUCHALSKI
WYDAWNICTWO: PAUZA
ROK WYDANIA: 2018
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły