środa, 21 marca 2018

KAC OSCAR

KAC OSCAR, czyli jak nie chciałam dziękować Akademii
Martin McDonagh 
Zdjęcie: Buckne/Deadline/Rex/Shutterstock

Na wstępie ustalmy jedno: Oscary są jak konkurs piękności; nie chodzi o to, żeby wybrać najpiękniejszą, ale żeby którąś najpiękniejszą nazwać. A że o gustach się nie dyskutuje, zatem… podyskutujmy! Żeby było jednak jasne – bez względu na werdykt i tak zawsze będziemy niezadowoleni. Jeśli wygrają ci, którym przepowiadano zwycięstwo, będziemy wzdychać i przewracać oczami, bo „to było do przewidzenia”. Jeśli bank rozbiją ci, których nikt (czyli my) nie obstawiał albo ich szanse na triumf były znikome (w naszym odczuciu), trafi nas szlag i zaleje krew. Jest jeszcze trzecia opcja: kiedy decyzja Akademii tak nas zaskakuje, że jesteśmy w szoku i w amoku. Ja jestem gdzieś między szokiem, amokiem a czerwienią sukni, w której Allison Janney odbierała Oscara za najlepszą drugoplanową rolę żeńską. I o tym mniej więcej będzie traktował ten tekst. Ale po kolei.
Amerykanie lubią sielanki. Poprawność polityczną też. Tak sobie tłumaczę Oscara za najlepszy film dla „Kształtu wody” Guillerma del Toro, czyli pięknej bajki o tym, że inność nie gryzie (może raz, ale ugryzionemu się należało), co najwyżej sprawia, że włosy odrastają, a dobro zawsze zwycięża. Na dodatek film został wyreżyserowany przez imigranta z Meksyku (nie, nie jestem rasistką, sam się tak przedstawił, odbierając nagrodę), więc z grubsza wszystko się zgadza. Akademia jest cacy, bo kocha zarówno imigrantów z Meksyku, jak i bajki o dobrych Amerykanach, którzy ratują dziwne coś przed krwiożerczymi zapędami złych Rosjan. No i do tego seks z rybą, który – umówmy się – szczególnie fascynujący nie jest. Film nie jest zły, ale nie jest też wyjątkowo dobry, a to dlatego, że były lepsze. I u del Toro, i wśród nominowanych. „Labirynt fauna” to nie jest. Ani tym bardziej „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”. Z wyborem Akademii się nie zgadzam, ale go rozumiem. Przecież nie można było przyznać Oscara filmowi nakręconemu przez zuchwałego Irlandczyka, który nie ma zielonego (sic!) pojęcia o tym, jak wygląda Ameryka. Przecież na amerykańskiej prowincji nie gwałci się i nie podpala nastolatek, policjanci nie są rasistami, seksistami ani homofobami, księża nie molestują ministrantów, małe miasteczka w imię solidarności i patriotyzmu nie stają po stronie niesprawiedliwości, a w ogóle to w Missouri pasą się jelonki, hoduje się kukurydzę, a rzeka Missisipi mlekiem i miodem płynie. Żaden Irlandczyk nie ma o tejże prowincji pojęcia, a już na pewno nie ma prawa jej krytykować. Nawet z europejskiego dystansu. Zwłaszcza z europejskiego dystansu. Tymczasem film Martina McDonagha jest jak otwieranie drzwi z buta: mocny i brutalny, zwłaszcza jeśli chodzi o szczerość przekazu. Dużo też mówi o mechanizmach rządzących światem, Ameryką i Hollywood. Akademia byłaby niespełna rozumu, gdyby pozwoliła McDonaghowi wygrać w tej kategorii. Przyznałaby mu tym samym rację, a na to nie może sobie pozwolić.

Zapewne z tego samego powodu McDonagh pozostał z niczym, jeśli chodzi o Oscara za scenariusz oryginalny. Kiedy scenariusz napisany przez jednego z najwybitniejszych żyjących dramatopisarzy przegrywa ze scenariuszem debiutującego w roli scenarzysty filmu pełnometrażowego Jordana Peele’a, wiedz, że coś się dzieje. I to raczej nic dobrego. Scenariusz McDonagha jest fenomenalny. Poza tym chyba nikt tak doskonale jak „Quentin Tarantino Szmaragdowej Wyspy” nie operuje wulgaryzmami (swoją drogą, nikt tak jak Frances McDormand nie rzuca mięsem). Każde fuck w tym scenariuszu jest na wagę złota, bo nie jest przecinkiem, ale integralnym elementem dialogów. Nie odmawiam scenariuszowi Peele’a oryginalności, ale w moim odczuciu, nawet jeśli „Uciekaj!” jest całkiem niezłym, w dodatku komediowym, horrorem o rasizmie, to i tak nie ma siły rażenia scenariusza McDonagha, który – notabene – też o rasizmie traktuje. Peele przyznał, że podczas pisania scenariusza do „Uciekaj!” palił trawę. Może też powinniśmy zapalić, żeby się nam trochę rozjaśniła kwestia przyznania Oscara właśnie temu scenariuszowi…

Na tym mój lament nad porażką Martina McDonagha się kończy. Dobrze, że chociaż w tym nie najlepszym zdaniem Akademii filmie Irlandczyka zagrała najlepsza aktorka pierwszoplanowa Frances McDormand i najlepszy aktor drugoplanowy Sam Rockwell. Choć wydaje mi się, że tych Oscarów nie byłoby, gdyby nie zagrali w tak dobrym (choć zdaniem Akademii nie najlepszym) obrazie, który powstał na podstawie tak dobrego (choć zdaniem Akademii nie najlepszego) scenariusza. Cieszę się, że te nagrody nie przypadły w udziale Sally Hawkins i rybie. Nie mam nic do Sally Hawkins, żeby było jasne. Ryby też lubię. To samo dotyczy Allison Janney, wiecznej (i nieustannie świetnej) aktorki drugoplanowej, która w końcu została za ten drugi plan nagrodzona. Podbiła moje serce, kiedy wyszła po Oscara i powiedziała: „Wszystko to zawdzięczam sobie”. Nawet jeśli później wymieniła całą listę osób, bez których by tam jednak nie stanęła. Rozumiem. Gdyby im nie podziękowała, w zasadzie mogłaby się razem z Oscarem spakować i wrócić do domu. Na zawsze.

I wreszcie Gary Oldman. Bez względu na to, czy Winston Churchill z „Czasu mroku” to jego rola życia (raczej nie) – należało się facetowi. Bo to wspaniały aktor, z Oscarem czy bez. Chociaż oczywiście musiał swoje odczekać, żeby w końcu go otrzymać, mimo że ról wybitnych ma na swoim koncie sporo. Z tym że mówimy o tej samej Akademii, która nie przyznała Oscara Colinowi Firthowi za doskonałą rolę w „Samotnym mężczyźnie”, a potem sprawę przemyślała i doceniła go za kreację w „Jak zostać królem” (rola dobra, ale bez przesady). Firth nie był w tym osamotniony. Reżyser „Samotnego mężczyzny” Tom Ford również nie dostał Oscara, chociaż film był doskonały. Nie przyznano mu go także za znakomite „Zwierzęta nocy”. Rozumiem, że Akademia robi mu takiego „Leonarda DiCaprio”, tylko że kiedy ktoś kręci filmy tak rzadko jak Tom Ford, to gdy „akademicy” już się namyślą i postanowią mu to wynagrodzić, być może reżyser będzie oglądał Oscary już z tamtego świata. Dobrze, że przynajmniej Roger Deakins, nominowany czternaście razy do Oscara za zdjęcia, nie ma już tego problemu…

Szkoda tylko rewelacyjnego filmu Jamesa Franco (z fenomenalną rolą rzeczonego) „The Disaster Artist”, który – z przyczyn pozafilmowych – został z jedną tylko nominacją za scenariusz adaptowany i przegrał ze scenariuszem do obrazu „Tamte dni, tamte noce” Jamesa Ivory’ego. Mam nadzieję, że Akademia nie kierowała się przy tym wyborze wiekiem nominowanego, bo przecież dziewięćdziesięcioletni Ivory może do setnych urodzin napisać jeszcze kilka scenariuszy.

Najłatwiej za to było mi przełknąć porażkę „Mojego Vincenta”. Myśląc o (częściowo) rodzimej produkcji, jestem gdzieś między lokalnym patriotyzmem a trzeźwą oceną sytuacji, z dużą przewagą tej ostatniej. Nominacja do Oscara raczej nieoscarowej produkcji to duży sukces. Taki trochę brązowy medal, który mniej boli niż srebrny, bo chociaż nie byliśmy o krok od zwycięstwa, to o mały włos bylibyśmy poza podium. Poza tym wiadomo było, że Pixar nie da się wyautować…

I tyle. Kac wciąż trzyma. A skoro trzyma, to chciałabym w sprawie „Trzech billboardów…” powiedzieć Akademii to samo, co pewnego razu wstawiony McDonagh rzekł do Seana Connery’ego. A że to brzydkie słowo na cztery litery, więc ograniczę się do czterech słów: Oscar nie zasługuje na McDonagha. Wszystko.

PS Właśnie sobie uświadomiłam, że koszykarz Kobe Bryant ma na swoim koncie tyle samo Oscarów co Gary Oldman…

Felieton dla Szuflada.net


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Statystyki wizyt:



Recenzje

Wywiady

Artykuły